Po dłuższym, ciągłym pobycie na Maderze wybraliśmy się w końcu na kontynent.
Wybór padł na Porto. Po pierwsze, bo dość blisko. Po drugie, bo mamy tam loty bezpośrednie liniami TAP Portugal ( a od zeszłego roku mamy tak jeszcze trochę pieniędzy zamrożonych w voucherach po odwołanym wyjeździe). Po trzecie, bo jeszcze tam nie byliśmy.

Przed wylotem mieliśmy możliwość podziwiania pięknego wschodu słońca. Przez bardzo brudne szyby lotniska. Mimo tego, widowisko było spektakularne.


Po sprawnym, dwugodzinnym locie, dotarliśmy do Porto. Szybkie zameldowanie w hotelu w pobliżu Starówki, pozostawienie bagażu i wyruszyliśmy w poszukiwaniu posiłku, do knajpki z polecenia recepcjonisty hotelu.
Najbardziej znaną w tej chwili potrawą w Porto jest Francesinha, kanapka z pieczywa tostowego z kilkoma rodzajami mięsa i sera, polana sosem na bazie piwa. Taki lokalny fastfood. Bardzo sycący, ale ciężki. Jak dla mnie, to jednorazowa przygoda kulinarna.
Pod koniec, zaciekawieni, co też inni goście jedzą z żeliwnych garnuszków, dostaliśmy jeszcze do degustacji kolejną lokalną potrawą. Tripas. Czyli w sumie nasze flaczki. Z dodatkiem fasoli, kiełbasy, mięsa wieprzowego. Nawet smaczniejsze niż kanapka, ale już nie mieliśmy siły tego zjeść.

W sumie byliśmy w Porto pięć dni. To naprawdę dużo czasu na wiele kilometrów spacerów. Nie mieliśmy ambicji zwiedzenia wszystkich atrakcji turystycznych, ale udało się sporo. Mimo niesprzyjającej pogody. Dwa dni dość mokre były.
Jedną z głównych atrakcji są kościoły z fasadami, ale też wnętrzami ozdobionymi obrazami w odcieniach błękitu, na płytkach ceramicznych, azulejos. W naszych spacerach napotkaliśmy ich kilka. Tylko do niektórych udało się zaglądnąć.




Katedrę zwiedziliśmy dopiero za drugim podejściem. Pierwszego dnia było tak wietrznie, że tylko przeszliśmy obok i ruszyliśmy w dół, zagłębiając się w wąskie uliczki Ribeiry.




Sama katedra zaskoczyła mnie w sumie surowością i prostotą wnętrza. Tylko ołtarze były bogato zdobione. A pozostałe ściany wewnątrz i na zewnątrz to dominująca szarość. Ale przyjemna. Dzięki niej dało się odczuć wieki przeszłe. Wspięliśmy się też na wieżę, po dość wymagających schodach.




Pałac Biskupi ( obecne w niewielkiej jego częsci mieści się kuria biskupia), rzekę Douro, most Ludwika I oraz Vila Nova de Gaia
Po katedrze zwiedziliśmy jeszcze sąsiadujący dawny Pałac Biskupi. Z czasów, kiedy urząd biskupa, był niemal równy z urzędem księcia. Reprezentacyjna klatka schodowa urzekła mojego męża.


Zakończyliśmy spacerkiem przez słynny most Luis I ( walcząc z porywami wiatru) na punkt widokowy przy dawnym klasztorze Serra do Pilar, obecnie wykorzystywanym do celów wojskowych. Ciekawszy okazał się jednak spory plac zabaw w sąsiednim parku.

W czasie pieszych wędrówek po Porto można zobaczyć wiele ciekawych detali. Wystarczy mieć oczy otwarte i uważne spojrzenie.






Początek marca to już w Porto istna wiosna. Na skwerach i w parkach nacieszyć można oczy pięknymi kolorami i kształtami.






Jako, że nie samymi zabytkami rodzina żyje, w czasie wycieczki z dziećmi uwzględniać należy też inne atrakcje. My zdecydowaliśmy się na akwarium Sea Life nad oceanem.
Miło spędzone dwie godzinki. Koszt dla rodziny jest spory, ponad 50 e. Ale bilet jest całodzienny. Teoretycznie można wyjść i wejść, ile razy się chce.
Trafiliśmy na opowieść o mieszkańcach dużego akwarium, w którym rządzi 21 letnia żółwica. Specjalnie dla nas miła pani opowiedziała po angielsku, a potem zaczęła opowieść po portugalsku dla grup szkolnych.
Plus, w trakcie zwiedzania można było wyjść na zewnętrzny plac zabaw.
Przyjemnie było pooglądać płaszczki bawiące się w odkrytym basenie. Pierwszy raz widziałam, żeby pływała na plecach, częściowo wynurzona, chlapiąc wodą.
Dopiero w domu z kupionej książeczki dowiedzieliśmy się, że płaszczki bardzo mocno gryzą. W końcu to kuzynki rekinów!
Dobrze, że oparliśmy się pokusie włożenia ręki do basenu. A pokusa była duża, zwłaszcza, że nikogo z obsługi w tej sali nie było.
A najfajniejsza była możliwość dotknięcia w małym basenie skalnym jeżowca, rozgwiazdy i „ogórka morskiego”. Nigdy nie miałam okazji dotknąć tych zwierząt. A widząc je w naturze, szerokim łukiem je omijałam, bojąc się ich po prostu.
Jedyny minus, jak w większości takich miejsc, to przy wyjściu sklepik i mini sala zabaw ( małpi gaj), z której bardzo ciężko było wyjść najmłodszej uczestniczce wyprawy.



Jakby chodzenia w akwarium było mało, zafundowaliśmy sobie kilkugodzinny spacer powrotny wzdłuż wybrzeża oceanu, a potem brzegiem rzeki Duoro.
Dobrze, że trafiliśmy na miłą kawiarnię, w której podreperowaliśmy siły, a po kolejnych kilometrach wsparliśmy się opakowaniem 12 mini lodów z marketu, które to dzieci najmilej wspominają.




Jakby tego było mało, zamiast taksówki, wybraliśmy azymut na Kryształowy Pałac, kopułę widoczną na wzgórzu w oddali.


Był to spacerek pod górę. Brukowaną drogą przypominającą mi rzymską ( z czasów cesarstwa) drogę we Włoszech. Ciekawa okolica, z ładnymi widokami. Sam Kryształowy Pałac okazał się czymś w rodzaju hali wystawienniczej, z punktem widokowym na górze. Ale widoków mieliśmy już dość. Zadowoliliśmy się czytaniem gazety na ławce ( nastolatek), podziwianiem pawi (rodzice) i wspinaniem na drzewa ( najmłodsza).
Jako, że okazało się, iż od hotelu dzieli nas już tylko 20 minut pieszo, ruszyliśmy dalej. Tym razem w dół, mijając tylko i ignorując kolejne atrakcje turystyczne: Wieżę Kleryków i księgarnię Lello.

Jeden dzień poświęciliśmy na wyprawę do Bragi. Wybraliśmy się z dworca São Bento, który jest pięknie udekorowany obrazami z płytek, niebieskich i kolorowych.
Zaskoczył nas koszt biletów. Bardzo pozytywnie. 13,3 euro za przejazd w dwie strony dla całej rodziny. Fakt, że podróż trwała 1:20 w jedną stronę, a nie 45 min, jak autem. Jednak podróż była o wiele ciekawsza i przyjemniejsza.

Jak się później okazało, pociąg był główną atrakcją dnia.
W Bradze zwiedziliśmy tylko dziedziniec katedry. Do samej katedry nie mogliśmy wejść, akurat trwała celebracja.
Potem jeszcze spacer po mieście, przekąska, i dwa place zabaw i byliśmy gotowi do podróży powrotnej pociągiem.


Ostatniego dnia lot mieliśmy dopiero wieczorem. Po wymeldowaniu się z hotelu, z dwiema walizkami ruszyliśmy na kolejną wyprawę, w kierunku jasnych plaż nad Atlantykiem i dużego parku miejskiego wypatrzonego na mapie Porto.
Podróż autobusem, piętrowym, również miała swój urok. Tu już cena przejazdu w porównaniu z tą pociągu, nie była tak miła. 2,5 euro za bilet kupiony na pokładzie autobusu dla każdej osoby.
Po wyjściu z autobusu zaskoczył nas deszcz. Zrobiliśmy sobie krótką przerwę w knajpce. Rozpogodziło się i poszliśmy nad ocean. Widoki piękne, plaża ogromna i jasna. Tylko ten wiatr. Nie dało się zbyt długo spacerować. I tak zakończyło się zaprószeniem jednego oka piaskiem i długim płaczem córki.
Dobrze, że na koniec dotarliśmy do parku. Tam było o wiele bardziej zacisznie. Zielono, trzy jeziorka, ptaki, kwiaty. Miło spędzony czas. Przypomniała mi się Polska. Morza i oceany są piękne, ale czas nad spokojną, słodką wodą też ma swój urok.
Po długim spacerze, z walizkami, udało się nam wyjść z parku i zamówić Bolta na lotnisko.
Jeszcze tylko 3 h spacerowania po lotnisku i kolejny sprawny lot na Maderę. Tym razem też udało się bez opóźnień.

Podsumowując, wycieczka do Porto była dość udana. Miło spędziliśmy czas, mimo niezbyt sprzyjającej pogody.
Porto jednak nas jakoś szczególnie nie urzekło. Nie na tyle, by zwiedzać je po raz kolejny. Może kiedyś, późniejszą wiosną czy latem, bym się tam jeszcze wybrała, zobaczyć, jak wygląda zielone i ciepłe.
Ewentualnie jeszcze mogłabym się wybrać, by coś załatwić. Na przykład zakupy w sklepie „Gastronomia słowiańska”, gdzie dzieci chciały kupić każdy produkt z polską etykietą, mi marzyła się kiszona kapusta( od Ptasiego Mleczka dzielnie odwróciłam wzrok), a kasjerka mówiła do nas po polsku (wzrusz).
.